TEOFILA
W suterynie panował półmrok i chłód. Co za szczęście, bo na dworze słońce prażyło jak meteor. Duchota zatykała oddech i ściskała palącą obręczą obolałą głowę. Było 34 0 C w cieniu. Teofila wróciła z pracy i nalała letniej wody do wiaderka. Z rozkoszą zanurzyła swe umęczone stopy w wodzie. Był to najmilszy moment dnia. Mogła rozprostować kości i wymoczyć nogi. Za chwilę Gienia przygrzeje zupy z kurzych skrzydełek i będą mogły spokojnie zjeść. Postanowiła jeszcze napisać list do męża i dzieci. Musi im wysłać znowu trochę dolarów i słodyczy.
Wspominała ze smutkiem ostatnie chwile spędzone w Białostockiem. Mieli fermę, ale niewiele ziemi i trzech chłopaków. Zycie było niewdzięczne i ciężkie. Ledwo mogła nadążyć z codzienną pracą. Musiała pomóc mężowi przy żniwach, okopać ziemniaki, dać jeść kurczakom i świniom. Trzeba było wyprać bieliznę, ugotować obiad. A nieraz nie było co do garnka włożyć. Ceny szły ciągle w górę, a chłopcy mieli doskonałe apetyty. Dobrze, że były ziemniaki i mleko. Najgorsze, jak musiała im kupić nowe buty i ciepłe kurtki na zimę. A z czego zapłacić podatki? Do dziś myślała o tym z przerażeniem. Państwo nękało ich podatkami, jakby nie chciało zrozumieć, że większość chłopów nie miała pieniędzy.
Gdy chcieli sprzedać mleko, ziemniaki lub świnie, nie było chętnych do kupna albo dostawali tak nędzne grosze, że aż im dech zapierało w piersiach z żalu. A w dodatku dach zaczął przeciekać, koń był już stary i ledwo mógł furmankę zaciągnąć do miasteczka. Nieraz z goryczy nie zamieniali z sobą ani słowa. Krzyczeli niepotrzebnie na dzieci, które lubiły się bawić i hałasować, a do nauki nie bardzo się przykładały. Same zmartwienia.
Teofila o piątej rano zwlekała się z łóżka i starała się nie narzekać na kłujący ból w żołądku. Ale ból męczył ją tak bardzo, że mąż zaprzągł konia do furmanki i zawiózł Teofilę do szpitala. Doktor kazał zrobić prześwietlenie, które wykazało wrzód na żołądku. Długo z nią rozmawiał, o wszystko wypytywał i wreszcie poradził, żeby miała czwarte dziecko. Był prawie pewien, że Teofili to dobrze zrobi. Cóż miała robić, posłuchała. Gdy była w ciąży, rzeczywiście czuła się lepiej. Gdy urodziła się mała Małgosia, Teofila przez pewien czas była szczęśliwa, a potem ból w żołądku znów się odezwał.
Nędza w domu była coraz większa.
W sąsiedztwie znajoma wróciła z Belgii i opowiadała cuda. Tyle zarobiła, że będą odnawiać dom i nawet go powiększać.
Teofili zaświeciły się oczy. Widziała tylko jedno, jedyne wyjście wyjazd do Brukseli. Zebrała wszystkie pieniądze, które miała, sporo pożyczyła i kupiła zaproszenie do Belgii. Kosztowało ją to dużo pieniędzy, chyba 500 dolarów. Dla Teofili była to olbrzymia fortuna. Dotykała te dolary z wielkim szacunkiem. Był to początek wiary, że przecież tam, w Belgii, zarobi i że wszystkie jej dotychczasowe problemy prysną jak bańka mydlana. Przecież Bóg jej nie opuści. To niemożliwe tak się męczyć jak oni się męczyli. Musi zarobić i wierzyła, że zarobi. Musiała jeszcze wyrobić sobie paszport i uzyskać wizę.
Wynalazła gdzieś na strychu starą walizkę, którą napełniła prowiantami, by na początku, na tej ziemi obiecanej, nie umrzeć z głodu. Trochę schabiku i boczku, poświęciła nawet chleb, którego bochenek postanowiła zabrać. Chustkę na głowę w kwiaty, by mieć do kościoła. I różaniec, którego paciorki jej palce znały już na pamięć. Fotografie i męża i kochanych chłopaków. Do tej walizki wsadziła wszystko, co było najdroższe jej sercu. Kto wie, jak długo przyjdzie jej tam pozostać? Walizka była tak zapchana, że Antek musiał ją przycisnąć kolanem, by się zechciała zamknąć, no i przepasać paskiem ze skóry. Gdy spojrzy na ten pasek, będzie wspominać męża, bo to on go stale nosił.
W chałupie zrobiło się jakby jaśniej i jakby weselej odkąd Teofila powzięła decyzję wyjazdu. Zaczęli z mężem śmiać się i żartować. Nadzieja zakiełkowała w ich sercach. Bóg zsyłał im nareszcie jakąś wiarę w jutro.
W sierpniu 1988 roku Teofila »lądowała w Brukseli Tu miała już adres, gdzie się razem z siostrą Gienią zatrzymać. Była to bardzo ciemna i wilgotna suteryna koło "Midów”, ale za to tania. No i były we dwie, to zawsze raźniej.
Obie zjawiły się w misji wynędzniałe, niezgrabne i zagubione, ale pełne nadziei. Błagały o pracę. Czuły, że ich nie zostawię i że pomogę.
Teofila wyglądała na odważną i sprytną. Szybko znalazłam jej pracę. Były to jeszcze te lata, kiedy pracy było dużo. Gdy zaczęła biegać do sprzątania, zupełnie odżyła, a po roku nie mogłam jej poznać. Zeszczuplała, przestała się skarżyć na żołądek, a nawet bardzo »piękniała. Patronki dawały jej sporo ubrania, ładne bluzeczki i sweterki, a więc Teofila wyglądała o wiele lepiej niż na początku.
- Mąż pani nie pozna, pani Teofilo - żartowałam.
A gdy ją chwaliłam, że odmłodniała, Teofila śmiała się:
- Jest mi tu lżej niż w domu. 0 21-ej chodzę już spać, nie jadam boczku ani masła, no i serce spokojniejsze, bo mogę mężowi wysłać trochę pieniędzy - mówiła, zaciągając kresowym akcentem.
Ale gdy tak minął rok, a potem drugi, Teofila zrozumiała, że sprzątanie to nie taki raj, jakby się wydawało. Zarabiała, i to nieźle, ale bardzo bolały ją nogi i nieraz była piekielnie zmęczona.
Dla Gieni było trudniej o pracę. Powolna i flegmatyczna mniej miała szczęścia i mniej zarabiała. Kiedyś, gdy wracała z pracy, otoczyło ją trzech młodych marokańskich wyrostków. Ukradli jej wszystkie pieniądze, które miała i tak obili, że twarz miała zupełnie fioletową. Byłam do głębi poruszona tą jej przygodą. Ledwie ją mogłam poznać, tak miała podbite oczy. I właśnie wtedy zlitowała się nad nią jakaś Belgijka i dała jej u siebie pracę. Gienia była sina na twarzy, obita, ale szczęśliwa.
Teofila natomiast coraz bardziej tęskniła za mężem i dziećmi. Obcość miasta wyłaziła z każdego kąta i kładła się na ścianach sutereny. Męczyła ją nieznajomość języka, strach przed policją i wymagania niektórych patronek. Gdy przychodziły letnie wakacje, patronki przeważnie wjeżdżały i prosiły Teofilę, by przez ten czas nie przychodziła pracować. Był to ciężki okres, bo zarabiała dużo mniej. Ale w zasadzie pracy miała tyle, że ledwo nadążała przejechać z jednego końca miasta na drugi. Nieraz cały dzień nie miała nic w ustach. Nie każdy dawał coś jeść czy pić. Dopiero wieczorem wyciągała umęczone nogi, wkładała je do wiaderka z wodą i odpoczywała.
Potem razem z Gienią zjadały zupę i zaparzały herbatę. Smakowało jej to jak najlepszy rarytas, a herbatę piła powoli i z namaszczeniem. Wzdychała wtedy za Polską i za domem rodzinnym. Coraz częściej czuła, że tego wszystkiego, co tam zostawiła, było jej stokrotnie brak...
Już dobre parę lat siedziała w Brukseli. Odkładała pieniądze, ciułała grosze z zawziętością i uporem. Musiała przecież podreperować stary dom, kupić nowego konia, parę maszyn do gospodarki, no i zapewnić dzieciom możliwość nauki w szkole. Tęsknota drążyła jej serce. Gdy tam był mróz i śnieg, tutaj musiała wdychać mgłę i deszcze. Gdy tam było lato suche i upajające, tu gorąco wisiało ciężkie, wilgotne i duszne... Nieraz trudno jej było zmusić się do pracy, tak ubranie lepiło się do skóry. Ale nie wolno było narzekać. Goniła do pracy pędzona belgijskim wiatrem i chęcią zarobku. Tu dolara, tam dolara aż zbierze się woreczek dolarów. Zawiezie je do domu. Tam, gdzie wszystko jest znajome i bliskie, gdzie rechoczą żaby wieczorem i pies szczeka wesoło na przywitanie.
Zatęskniła za łanami zboża, szumem wierzb i białą korą brzóz. Obrzydła jej ta tułaczka i poniewierka. Obliczyła skrupulatnie, co zarobiła przez te długie cztery lata, które wdawały się jej dziesiątkami lat i postanowiła wrócić.
Ciężko tam, ale u siebie - pomyślała Teofila. Rzuciła się w ramiona Gieni i zapłakała...
POLONIJNA GRUPA TURYSTYCZNA
NASZEWYJAZDY.EU
BRUKSELA
Rok założenia 1991
Facebook - naszewyjazdy.eu
kontakt e-mail marek@naszewyjazdy.eu
Nr tel. 0495481976 MAREK